La vraie éloquence consiste à dire tout ce qu’il faut, et à ne dire que ce qu’il faut. (La Rochefoucauld)
Prawdziwa elokwencja polega na tym, żeby powiedzieć wszystko co trzeba i nie więcej niż trzeba.



25 marca 2011

Wały obronne i wały zaczepne



Nie trzeba długo przebierać palcami i drapać po mapie, żeby zauważyć, że każdy kraj ma swoje Kazimiery Szczuki, i że popisuje się nimi jak pies kulkami, o których wiadomo, że błyszczą i że z tego są sławne.
Jeżeli - z jakichś niepojętych przyczyn - oko intelektualistki Szczuki spocznie na moim tekście, a proces myślowy doprowadzi ją do przekonania, że te sobacze kulki mogą mieć w sobie coś obraźliwego, niech z ufnością czyta dalej, bo będzie o największym filozofie współczesnego Kosmosu, znanym pod nazwiskiem Bernard-Henri Lévy i pod skrótem BHL. 
 
Umieszczenie Kazimiery Szczuki w jednym akapicie z BHL powinno być przez nią potraktowane jako zaszczyt, zdolny upoić wszelką działaczkę polityczną, oddającą się swoim pasjom w klatce telewizyjnej z Lisem.
  

Jeden z konterfektów przedstawia Kazimierę, a drugi nieznaną osobę, która wzbudza we mnie podobną admirację.

A teraz zajmę się wyłącznie dytyrambem na cześć Bernarda-Henri Lévy, któremu przed rokiem poświęciłem artykuł O upadku filozofa i nalotach bestii "A".  Napisałem wówczas, że BHL "jest uważany za wielu postępowych Francuzów za filozofa", oraz że jeśli nawet filozofem nie jest, to "jako detektor antysemityzmu pozostaje niezawodny. Potrafi wywęszyć bestię A w dowolnym otoczeniu i o dowolnej porze."


 
 


Zanim będzie o Lévym we fraku, napiszę o Lévym w stroju oficera politycznego. Uniform ten BHL nakładał już wielokrotnie, na przykład grając rolę uzbrojonej akuszerki przy porodzie Bośni i Hercegowiny oraz Kosowa. 
Pamiętamy, że poród polegał na wycięciu tych krajów z Jugosławii i odbywał się bez znieczulenia.

Bardzo ciekawy tekst na temat Lévy'ego ukazał się właśnie w moim ulubionym piśmie prawicowym Minute, z dnia 23 marca. Artykuł nosi tytuł "Sarkozy et BHL jouent à être maîtres du monde" (Sarkozy i BHL bawią się w szefów świata) oraz podtytuł "Kriegspiel à Saint-Germain-des-Prés" (Gra wojenna w Saint-Germain-des-Prés).

Artykuł Juliena Roussela zaczyna się od słów "Od dawna już nikt nie brał Bernarda-Henri Lévy'ego poważnie, a tymczasem człowiekowi w białej koszuli udało się zaciągnąć Francję do wojny przeciwko Libii Mouammara Kadhafiego."

Pytanie, co robi w tytule nazwisko Nicolasa Sarkozy'ego.
Zaraz zobaczymy.

Wersja oficjalna wg Minute, głosi, że "oddziały francuskie zaangażowane są w teatrze operacji libijskich w celu chronienia ludności cywilnej i postańców ze wschodu kraju przed «żądzą mordu» (folie meurtrière) pułkownika Kadhafiego". Stąd pośpiech: w czwartek - zielone światło ze strony Rady Bezpieczeństwa, w piątek - ostrzeżenie francusko-brytyjsko-amerykańsko-arabskie, a w sobotę - pierwsze uderzenie.  Jak gdyby prezydentowi Sarkozy'emu śpieszyło się do sukcesów międzynarodowych w przeddzień nieszczęsnych dla jego partii wyborów municypalnych, a w kilka tygodni po chaotycznych reakcjach dyplomatycznych wobec wydarzeń w Tunezji i Egipcie. Nie mówiąc o Wybrzeżu Kości Słoniowej.

Ta nagła aktywność wobec Libii wydała się podejrzana wszystkim, z wyjątkiem świata politycznego (jeśli nie liczyć komunistów i Frontu Narodowego). Bo jeszcze tak niedawno "Muchomor" Kadhafi rozpinał swój namiot w Paryżu, a prezydent Francji snuł opowieści o współdziałaniu obu wywiadów i perspektywach współpracy gospodarczej na tle dekoracji w postaci tęczy.

Co się więc stało?
Otóż Minute powiada, że za tą niekonsultowaną z parlamentem wojną nie stoi nic innego, jak tylko potrzeba zatrzymania spadku popularności Sarkozy'ego na rok przed wyborami prezydenckimi. Środkiem zatrzymującym miałoby być spowicie prezydenta w aureolę wielkiego polityka na skalę międzynarodową. Czy wojskowym dowódcom ten powód zaangażowania się spodoba - Minute ma wątpliwości i się z nimi szczodrze dzieli.

O Sarkozym już wiemy, co więc robi obok niego w tytule BHL?

Można powiedzieć, że między Sarkozym a BHL istnieje coś w rodzaju miłości z oporami. Na pierwszy rzut oka powinni się we wszystkim zgadzać - obaj kochają świecidełka, obaj wykazują wielkie zamiłowanie do pieniędzy i obaj najbardziej ze wszystkiego kochają władzę. Tyle, że Lévy, ze swoimi setkami milionów euro w kieszeni, jest człowiekiem lewicy i życzy zwycięstwa wyborczego Dominikowi Strauss-Kahnowi. A w Sarkozym nic mu się nie podoba: debata nad duchem narodowym Francji mu śmierdzi (est foireux), a Francja, w sensie ziemi z tradycjami, którą Sarkozy wydaje się odkrywać, jest mu głęboko obca by nie rzec ohydna (profondément étrangère voire odieuse).
I tu, powiada w Minute Julien Roussel, chowa się pewnie rzeczywistość wspólna dla obu z nich - ta mianowicie, którą BHL zawarł kiedyś w słowach rzuconych wielkiemu patriocie, Philippe de Villiers,  "Ty to masz szczęście, ty kochasz Francję" (Tu as la chance, toi, tu aimes la France).

Francja... Francja to kraj pośród wielu i trudno sobie wyobrazić, żeby oba talenty mogły kwitnąć na terenie mniejszym od międzynarodowego. Sarkozy przepada na przykład za fotografowaniem się z wielkimi tego świata, a Lévy stara się wszędzie, gdzie gorąco, być showmanem zaangażowania. Co nie zawsze się udaje - w końcu lutego Lévy popędził do Egiptu, ale Mubarak nielojalnie pośpieszył się i upadł, i "cały pogrzeb na nic". Kiedy Lévy pośpiesznie zmienił plecak i popędził do Benghazi - ponowna klapa: dziennikarze angielscy i amerykańscy byli szybsi.

Gorzej nigdy nie było, ale śmieszniej - owszem. Oto kąsek dla tych, którzy BHLa nie lubią!  Jaki kąsek zresztą - to bomba! Właśnie ją sfabrykowałem, szperając w archiwach - ma ona formę dwu fotografii z Le Canard Enchaîné, których nikt już w sieci nie odnajdzie. Mamy rok 1992 i Lévy przylatuje do Sarajeva, gdzie spędza niecałe 2 godziny. Ze zdjęć wynika, z jaką straceńczą odwagą udziela wywiadu miejscowemu reporterowi w pozycji "za murkiem i na ziemi". Musiało pachnieć grozą, bo widać dwóch, jak powiada tygodnik, "wesołych" żołnierzy kanadyjskich, w trakcie narażania się na śmierć ze śmiechu, powyżej heroicznej głowy naszego bohatera. 


 
Ale revenons à nos moutons, czyli wróćmy do naszych baranów. Czy, jak to ująłem w tytule, "wałów zaczepnych".

Kiedy w kraju tak ważnym jak Libia dochodzi do rewolty, w kraju takim jak Francja musi ujawnić się gwałtowne podniecenie pierwszego obrońcy praw człowieka w świecie. Bernard-Henri Lévy postanowił działać szybko, bo czasu na grę wstępną praktycznie nie było. 4 marca spotkał się on z Moustaphą Abdeljalilem, byłym ministrem sprawiedliwości Libii, a ostatnio szefem politycznym rebelii i obiecał mu oficjalne spotkanie z prezydentem Sarkozym.
Chapeau! Tak, w odpowiedzi na appel nadchodzący z nie wiem jakich jelit wewnętrznych, w ciągu minut można zostać dyplomatą, aranżującym spotkanie na najwyższym szczeblu. Tylko do wieczora czekał BHL, żeby zwrócić się do prezydenta o spotkanie z libijskiem Massoudem.

W odpowiedzi nadeszło zadowolone pociągnięcie nosem - prezydent wyczuł szansę na pokierowanie polityką światową. 10 marca pojawiło się w Pałacu Elizejskim trzech emisariuszy libijskich, na których - jak to ujęła Minute - Lévy jechał jak kornak.
Bez uprzedzenia ministra spraw zagranicznych Alaina Juppé, ani ministra obrony Gérarda Longueta, Sarkozy z Lévym opracował dzień wcześniej plan - oto Francja uzna CNT (Conseil national de transition - Narodową Radę Tymczasową) za jedyną legalną reprezentację Libii, wyśle ambasadora do Benghazi i dokona uderzeń lotniczych na libijskie lotniska wojskowe.
Ukoronowaniem wszystkiego stał się fakt, że to Bernard-Henri Lévy, ze schodów Pałacu Elizejskiego, obwieścił wobec kamer całego świata podjęte decyzje. Dorzucił przy okazji listę celów priorytetowych do bombardowań, taką jaką wcześniej sam określił i objawił w gazecie Journal du Dimanche.
Wygląda na to, że dyskretny szlag trafił dyplomację francuską w stanie rekonwalescencji po ostatnim chaosie, podobnie jak gabinety premierów krajów Unii Europejskiej na widok popisów kogoś, kto nie ma żadnych funkcji oficjalnych poza graniem roli czegoś pomiędzy, toute proportion gardée, Adamem Michnikiem a Kazimierą Szczuką.

Sam dla siebie, Lévy jest znakomitym pudłem rezonansowym. Fakt, że ma automatyczne wejścia do wszelkich miejscowych (chciałem napisać "francuskich", ale się zawahałem) mediów, czyni to pudło - z natury rzeczy puste - jeszcze osobliwszym.

Technika nacisku, uprawiana przez Lévy'ego ma wciąż ten sam mechanizm - manichejska wizja świata i nazyfikacja przeciwnika. Najmniejszy nawet ewenement jest odnoszony do II wojny światowej, a przeciwnik redukowany ad hitlerum.

Julien Roussel kończy swój artykuł następująco:
Sarkozy i BHL wywołali wojnę dla zasadniczo różnych korzyści. Jedyną rzeczą, o jakiej zapomnieli, było wyjaśnienie, na czym w tej historii polega interes Francji.

Ze swojej strony dorzucę jeszcze rysunek z ostatniego numeru Minute. Widać na nim przewodniczącego prezydenckiej partii UMP (Union pour un movement populaire - Unia na rzecz Ruchu Ludowego), Jean-François Copé, po ostatnich wyborach kantonalnych. Podpis pod rysunkiem głosi: Arabska wiosna Copé.